Zyjemy!!!!
Udalo sie!!!
Przez piec dni wedrowki zastanawialismy sie jak zaczniemy opisywac to co przezylismy w Andach. I nadal nie wiem jak zaczac wiec chyba poprostu strescimy nasza 5 dniowa przygode.
Pierwszy dzien zaczal sie dosc niepokojaco poniewaz nasz przewodnik spoznil sie o jakie 30 minut. Pozniej przez ok 2 godziny jechalismy Fordem Transitem z ekipa z ktora mielismy spedzic nastepne piec dni w kierunku punktu wyjsciowego do naszej wedrowki.
Az trudno uwierzyc pod jakie gory i po jakich "drogach" potrafi sie wspinac ten samochod:-) Apogeum nastapilo kiedy na naszej trasie pojawil sie inny bus jadacy w strone przeciwna - nie wiem jak te samochody sie minely na tej waskiej skarpie bo na wszelki wypadek zamknalem oczy...
Ale dosc uzywania nowoczesnych srodkow transportu czas przesiasc sie na zasilanie wlasnymi konczynami. Urbano - nasz przewodnik z Apus Peru, ktorego juz na wstepie wszystkim polecamy postanowil na pierwszy dzien dwie rzeczy. Podjedziemy 2km dalej ale pierwszy oboz rozbijemy znacznie dalej niz inni trekingowcy.
Bolec zaczelo juz przy pierwszym podejsciu - wprawdzie pokonalismy wtedy jedynie ok 200m roznicy wysokosci ale na tym poziomie (3400mnpm) czlowiek szybciej odczuwa zmeczenie. Do pierwszej bazy dotarlismy po ok 1,5h i tu czekala nas mila niespodzianka w postaci lunchu przygotowanego przez naszego kucharza Amancio - przystawki, zupa, drugie danie - jak w restauracji w hotelu Ritz.:-)
Wszystko byloby cudownie gdyby nie to, ze zaraz po obiedzie musielismy pokonac najtrudniejszy tego dnia odcinek - ilosc tak zwanych zygzakow gorskich zaczela nas w pewnym momencie przerastac. Po okolo 2 godzinach wedrowki czulismy juz dosc znaczny niedobor tlenu a na dodatek temperatura powietrza znacznie sie obnizyla. Pojawily sie pierwsze watpliwosci czy damy rade wspiac sie do pierwszego obozu.
Slonce zaczynalo sie juz chowac za gorami a wiatr smagal coraz mocniej - nie dosc ze tlenu bylo coraz mniej to jeszcze idac pod wiatr oddychanie bylo znacznie utrudnione. I jeszcze te zygzaki, jeden za drugim, jeden bardziej stromy od drugiego.
Bylismy juz w drodze ok 8 godzin i modlilismy sie o to aby za kolejnym pagorkiem pojawily sie nasze namioty. Znacie to uczucie kiedy widzicie punkt docelowy Waszej wedrowki - wtedy zwykle czlowiek dostaje dodatkowej energii i ostatni odcinek pokonuje w zawrotnym tempie.
Madziaa!!! Widze nasze namioty - wydusilem z siebie ledwo zywy ale przepelniony szczesciem - odcinek ostatnich stu metrow pokonalismy zatrzymujac sie dwa razy na odpoczynek. Tlenu na euforie zabraklo.
Noc - pamieta chyba kazdy z nas - z kazdym stopniem ponizej zera zakladalismy kolejna warstwe ubran na siebie - spiwory nie daly rady. Za to w zyciu nie widzialem tylu gwiazd na niebie - wydawalo sie jakby byly na wyciagniecie reki. Noc na 4400mnpm, noc bez tlenu ale noc niezapomniana.
5:30 dzien drugi - Amancio budzi nas goraca Mate de Coca podana do namiotu - tego wlasnie potrzebowalismy - mroz i tak nie dal spac a na zewnatrz robilo sie jasno.
Szybkie pakowanie plecakow i wysmienite sniadanie w namiocie przy ujemnej temperaturze na zewnatrz. Jeszcze w cieniu lodowca ruszamy ...uwaga ... w gore. Pokonujemy kolejne 250m wysokosci wspinajac sie po skalistym urwisku po czym po jego grzbiecie docieramy do "Base of Salkantay" - Domu Boga - latwo rozpoznawalnego przez stworzone tu przez innych treckerow oltarze z kamieni. Budujemy nasz wlasny, robimy pamiatkowe zdjecia na naszym osobistym dachu swiata i zaczynamy schodzic do kolejnego obozu.
4650mnpm zdobyte Hurrrrrrraaaaaaaa....
Po ok 4h wedrowki kiedy wszyscy juz umieraja z glodu Urbano z usmiechem na twarzy oznajmia, ze jeszcze 1-1,5h do miejsca gdzie zjemy lunch...Dalismy rade ale tym razem postanawiamy z Madzia zjesc tylko cos lekkiego - latwiej wtedy isc pod gore. Po lunchu wyruszamy najpierw pokonujac prymitywny most nad rzeka aby pozniej piac sie w gore w prawdziwej Andyjsciej Dzungli. Momentami drzewa obrastaja nas tak mocno ze sciezka w gore przypomina tunel. Az trudno uwierzyc ze Muly potrafia tedy przejsc i to zdecydowanie szybciej niz my.
Docieramy na kolejny szczyt przy ktorym oznajmiam Urbano, ze zaczynam go lubic po tym jak obwieszcza ze dzisiaj to juz tylko z gorki:-) Rozdzielamy sie na mniejsze grupki kazda idaca swoim tempem i schodzimy na dol. Wszystko byloby ok gdyby nie fakt, ze pojawilo sie kilka rozwidlen po drodze - na wyczucie jesli mozna tak powiedziec wspomagamy sie z Madzia sladami po naszych przyjacielach, tragarzach - Mulach:-). Niemniej jednak na pewnej polanie pojawia sie watpliwosc czy idziemy w dobrym kierunku - z trwoga czekamy z Madzia na Urbano, ktory idzie z najwolniejsza grupa - po ok 15 minutach dociaraja do nas potwierdzajac ze dobrze idziemy. Ufff....
Po dotarciu do obozu na ok 3000mnpm nie mozemy uwierzyc jak tu cieplo - noc w koszulce i bokserkach po tym co przezywalismy wczoraj kompensuje nawet brak prysznica.
Kukkurykuuuuu, Kukkurykuuuu lub jak to powiedziala Gin Coccca - Colaaaa, Cocca- Collaaaaa - czy ktos moze mi wytlumaczyc dlaczego Kur pieje od 3:00 skoro wstajemy dopiero o 6:00?
Najwidoczniej to czesc wyzwan stawianych przed nami przez Andy. Ruszamy w droge ok. 7:00 az trudno nam uwierzyc kiedy Urbano mowi ze dzisiaj idziemy tylko 6h a po lunchu jedziemy busem do miejsca naszego campingu. Na koniec wedrowki odczuwamy jakis niedosyt, ktory jednak zamienia sie w szczescie spowodowane mozliwoscia wziecia zimnego jak lod prysznica w miejscu naszego obozowiska. Nie przeszkadza nam nawet to, ze prysznic jest osloniety tylko z dwoch stron bambusowymi krzakami.
Tylko te cholerne moskity....
Wieczor z kartami, rumem i ogromna iloscia smiechu leczy rany po ukaszeniach - trafilismy na wspanialych kompanow naszej podrozy dwoch Filipinczykow, Malzenstwo Chinczykow z Kanady, Dwojka Amerykanow, My i nasz przewodnik Urbano - The Dream Team.
....cdn