Chyba spodobało nam się to wczesne wstawanie bo o godzinie 5:45 bylismy juz z Madzia na nogach.
Tylko Miki chyba zapomniał, że dzisiaj plyniemy szybką łodzią na wyspę Lombok.
Szybkie śniadanie i już czekamy na recepcji na nasz transport do portu Padang Bai. "Pan" ku zdziwieniu Mikiego spóźnił się jedynie 45 minut... mogliśmy spokojnie spać dużo dłużej.
Gdy tylko dojechaliśmy do portu Miki wykrzyknal radosnie "arka" i nie dał nikomu wsiąść przed nim...no może poza jedną polską parą, która nie zauważyła Malucha na rekach Madzi.
Zajęliśmy miejsca przy oknie i Miki zarządził "jedziesz" tylko kapitan chyba nie usłyszał bo czekał dopóki pozostali nie wsiad na pokład.
Natomiast kiedy już ruszył to naprawdę z kopyta... na rufie chyczalo z calych sil 6 mocnych silników tworząc za łodzią silną spieniona fale.
Ląd stopniowo oddalał się od nas a raczej my od niego. Dopiero z tej odległości mogliśmy podziwiać górzysty krajobraz wyspy - z takiej perspektywy Bali cieszy "śląskiego górala z Warszawy" zdecydowanie bardziej niż z poziomu plaży.
Po około 1, 5 godziny doplynelismy szczęśliwie na Lombok do przystani Sangigi Beach.
Przeplacilismy trochę za taxi z uwagi na święto muzułmańskie i małą dostępność taksówek miejskich. Po kilku minutach targowania wyszło 70000 rupi choć jak się później przekonalismy ten sam dystans można pokonać za 15000 rupi (1,50 $ )
Skoro 90% wyspy dzisiaj świętuje my postanowiliśmy również spędzić leniwie czas na plaży Sengigi przy dobrym jedzeniu, kawie i leżakach z parasolem.
Wprawdzie wynajęcie leżaków kosztowało nas 200000 rupi ale dzieki temu Miki mógł sobie uciąć prawie trzy godzinną drzemke w cieniu.
My w tym czasie na zmianę korzystalismy z kąpieli w morzu i słońcu.
Na koniec Robal przespał piekny zachód słońca, po którym zebraliśmy się do hotelu.
Spalismy w Cafe Wayan Hotel i wszystko byłoby ok gdyby nie fakt, że zabrakło im gazu i nie mieliśmy ciepłej wody. Musieliśmy udać się na kąpiel Mikiego do pokoju superior, który ma niezależne ogrzewanie elektryczne...
Przynajmniej znamy różnice:-)
Drugiego dnia na Lombok postanowiliśmy z wyspy uciec na trochę i wynajelismy lokalną lódź motorową z charakterystycznymi plywakami na kazdej z burt. Udaliśmy się kolejną "arką" na wyspy Gili Meno i Gili Air.
Po około godzinie naszym oczom ukazał sie wrecz rajski krajobraz wyspy Gili Meno. Piekna blekitna laguna a przy niej zacumowane łódki przypominały obraz, który wystepuje podobno tylko na filmach.
Korzystając z tego, że mielismy łódź tylko dla siebie poprosilem kapitana o to, zeby zatrzymał sie na trochę kilkaset metrów od brzegu i z maska i rurką wskoczylem do zaskakująco ciepłej wody.
W dole plywaly sobie żółwie wieksze od Mikiego wiec było na co popatrzeć. Jeden z mieszkańców wyspy zanurkowal i chwytajac żółwia za pletwy wpłynął z nim na powierzchnię co pozwoliło na niezłe ujecia podwodne przyjaznego mieszkańca morza wokół archipelagu wysp Gili.
Po chwili snoorkowania dobilismy do piaszczystego brzegu i nawet Madzia spróbowała snoorkowania przy brzegu. My z Mikim natomiast zanurzylismy sie w cieplej jak zupa wodzie otaczajacej wyspe. Wreszcie udało mi sie namówić Robala na kąpiel w morzu za pomocą odwracajacych jego uwagę przeplywajacych statków.
Zresztą wytrzymal jedyne 10 minut ale i tak zapisuje to na liscie naszych globtroterskich sukcesów.
Po slodkim lenistwie brodzac po pas w wodzie wrocilismy wszyscy do naszej łódki, która ze wzgledu na odplyw i mielizne nie mogla dobic do samego brzegu.
Po 15 minutach bylismy juz na Gili Air drugiej z trzech wysp archipelagu.
Miki zazyczyl sobie przejazdzke bryczka bo to poza rowerem jedyny srodek lokomocji na wyspach. Jego mały zoladeczek zaczal chyba jednak intensywnie trawic wczesniej zjedzonego marlina w restauracji przy plaży bo zasnal po 5 minutach jazdy.
Gdybyscie kiedykolwiek planowali podobna atrakcje to weźcie sobie poduszki pod pupe...
Po dwoch godzinach "nicnierobienia" wsiedlismy do lodzi, zeby udac sie w droge powrotną. Tym razem morze bylo juz bardziej wzburzone i troche nas wybujalo. Niemniej jednak w jednym kawałku wróciliśmy do hotelu, który Miki chyba ze względu na obecność łóżka, zabawek i bułki nazywa domem.
Noc niestety była bardziej wzburzona niż morze poprzedniego wieczoru. Miki dostał dość wysokiej goraczki i ciężko było ją zbic. Czuwalismy przy nim i upewnialismy się że temperatura nie skacze. Rano zadzwonilismy zeby przełożyć nas rejs powrotny na Bali na wcześniejszą godzinę ale udalo sie tylko z 16:00 na 11:00.
I to chyba dobrze bo Miki zasnal na dluzej ok 6:00 wiec troche doszedl do siebie.
Po ciezkiej przeprawie przez mocno falujace morze dotarliśmy na Bali i niezwłocznie udalismy się do szpitala. Szpital BIMC w Nusa Dua obsluguje przeważnie turystów - dla Balijczykow jest zdecydowanie zbyt drogi.
Z tak profesjonalnym szpitalem nigdy jeszcze nie mialem do czynienia. Zostaliśmy przyjeci w ciagu 5 minut i Miki miał gotowe wszystkie wyniki badan w ciagu 2,5 godziny. Nawet nie musielismy jechać do apteki bo po wypisaniu recepty przez lekarza odebralismy spersonalizowana torebke lekow w szpitalu. Kazde opakowanie mialo dokladny opis zgodny z zaleceniem doktora.
Pani doktor wykluczyła wszystkie choroby tropikalne choc na poczatku obawiala sie dengi, wiec odetchnelismy z ulga.
Miki chyba tez bo goraczka odeszla w zapomnienie a zostala tylko biegunka - na szczescie jest w pelni sił, ma apetyt i dużo pije, wiec juz biega i sie śmieje.
Niemniej jednak postanowiliśmy, że ostatni dzien na Bali bedzie powolny, stacjonarny i w tempie Mikiego.
Jutro budzik zadzwoni o 3:30 bo lecimy do Singapuru.