Mam wrazenie, ze nasze zeby dzwonily jak te krowie dzwonki po drodze do Ngorongoro. Droga jest tak wyboista, ze kolatanie pozostaje w glowach jeszcze podczas lunchu, ktorym zaczynamy wizyte w parku Ngorongoro.
Niestety Wildlife Lodge Ngorongoro rozczarowuje pod dwoma aspektami (mowilem, ze stajemy sie wymagajacy). Po pierwsze jedzenie jest najgorsze sposrod wszystkich trzech hoteli a poza tym jest strasznie zimno jak na Afryke. Ale hotel znajduje sie na klifie kaldery wulkanu na wysokosci ponad 3000mnpm wiec ma prawo byc chlodniej.
Jedzenia jednak nie wybaczamy...
Na szczescie Tito jak zwykle spisuje sie na medal i znajduje dla nas najwazniejszych mieszkancow zapadlego wulkanu. W parku narodowym Ngorongoro napotykamy na 8 osobnikowa rodzine Lwow z czego 4 maluchow urzadza sobie harce tuz obok naszego samochodu.
Jestesmy naprawde zadowoleni ze zdjec tej calej gromadki.
Udaje nam sie tez sfotografowac brakujace ogniowo wielkiej piatki czyli Nosorozca jednak z dosc duzej odleglosci wiec zaliczenie wpisalbym nam na 4,5. Niemniej jednak wielu ludziom nie udaje sie zobaczyc wszystkich pieciu nawet podczas wielodniowych safari a my stworzylismy z Tito prawdziwie lucky team.
Nasze szczescie potwierdza tez fakt, ze zaczekalismy chwile dluzej niz wiekszosc ludzi na naprawde dostojnego Leo, ktory nie zdradzal checi podniesienia sie z ziemi przez dluzszy okres czasu i wynagrodzil nam to podnoszac sie wtedy kiedy prawie wszyscy zrezygnowani odjechali. To byl wlasnie Lew jakiego szukalem - stary brodacz (w jezyku suahili charugu), z dluga swiadczaca o doswiadczeniu zyciowym grzywa. Dzisiaj byl nasz ostatni dzien safari - dzien pod znakiem Leo - bo Leo w suahili znaczy Dzisiaj.